Nikt nie rozumie artysty bardziej niż jego odbiorcy. Nie wy, kochana większości czytelników. Was nigdy nie ruszam, żyjemy w zgodzie. Mówię o tej nielicznej grupie poszczekiwaczy, którzy myślą, że ich słowa mają moc sprawczą. Gówno mają.
9-letni chłopak wraz z rodzicami został zlinczowany przez opinię publiczną o mentalności tępej dzidy, bo śpiewa o dziwkach, prochach, seksie i byciu cool.
Doskonale go rozumiem. Mnie też ciągle zaczepiają różne psie naplety, próbując uświadomić, jak bardzo jestem do dupy blogerem. To nic, że siedzę w tym interesie od blisko 9 lat, to nic, że napisałem na ten temat dwie książki, to nic, że od lat niezmiennie utrzymuję się na tak zwanym topie blogosfery. Krytycy wiedzą lepiej. Bloger na krytykę powinien być otwarty.
A ja nie jestem, nie byłem i nie będę, bo nie muszę. Bo jak widać – doskonale sobie radzę lejąc sikiem prostym na krytykę. A od niedawna zrozumiałem coś jeszcze. Coś, czego zrozumienie zajęło mi lata.
Dopiero miesiąc temu pojąłem, że największym gównem, w jakie może wejść bloger, to nie tylko ciągłe spełnianie życzeń czytelników, ale także tkwienie w przekonaniu, że
oczekiwania, żądania i wymagania odbiorców budują artystę.
W ubiegłym miesiącu zacząłem pierwszy w swoim życiu eksperyment – piszę o wszystkim.
Codziennie (no teraz na tym blogu nie, bo jestem na wakacjach, ale na kominek.es nie odpuszczam ani jednego dnia). Piszę codziennie i o wszystkim. Na co tylko mam ochotę. Blokuję absolutnie każdego, kto nawet żartem sugeruję, że jakiś mój tekst nie trzyma poziomu.
Pierwszy raz od 9 lat czuję się wolnym, niezależnym blogerem. Wali mnie ile osób wejdzie na tekst. Doskonale wiem, że jak wrzucam kominotkę z krótkim opisem gry na komórkę, to ona zgarnie marne 4 tysiące odsłon. No dobra, tyle odsłon to marzenie większości blogerów, ale u mnie to marny wynik. Doskonale wiem, że jak wrzucam na drugim blogu mój obiadek, to on też nie będzie hitem.
Mam to gdzieś.
Całe lata wysłuchiwałem blogerów, którzy padali jak muchy, nie mogąc wyzbyć się z potrzeby pisania na tematy, na których się wybili. Ile to kulinarnych blogerek mi ryczało, że one już dłużej nie mogą, nie czują motywacji, ale robią to, co robią, bo muszą. Bo boją się, że jak zmienią temat, to stracą wszystko, na co pracowali. W pierwszej 30 mojego rankingu jest co najmniej dziesięcioro blogerów, którzy dziś żyją w tym stresie.
Uważają się za niezależnych, twórczych, topowych i w jakimś sensie są. Tylko w jakimś sensie, bo dopóki nie będą pozwalać sobie na pisanie o tym, że ich boli prawy palec lewej nogi – pozostaną niewolnikami oczekiwań odbiorców.
Poniekąd mają rację, bo zawsze znajdą się szmaty, które wykorzystają „luźny”, mały tekst blogera, by skomentować go czepialskim komentarzem. Bloger się skończył, bloger pisze o bzdurach, od blogera trzeba wymagać więcej.
Walcie się na ryj!
Nikt nie może ode mnie niczego wymagać, bo jestem blogerem. Nie żyję tak jak wy (hejterzy i zdupy krytycy – nie mylić z czytelnikami), jak szeregowy pracownik gównianej firmy, wykonujący codziennie nakazy swojego szefa, żyjący w strachu przed zwolnieniem i niemający realnych szans na to, by życie stało się czymś więcej niż pracą tuż obok smrodliwej dupy swojego przełożonego.
Walcie się na ryj!
Macie jakieś oczekiwania od mnie? Won!
Od miesiąca jestem wolnym człowiekiem, bo piszę o grach, filmach, książkach, kosmetykach, mediach, podróżach. Piszę o tym, że nie chce mi się pisać. Piszę o deskach do krojenia chleba, o tym, co rano przeczytałem na jakimś portalu. Piszę, bo znam się na tej robocie lepiej niż wy. To ja wiem, w którym kierunku idę i to ja wiem, dlaczego jeden gówniany temat może mieć ogromne znaczenie dla przyszłości mojego bloga. W ciągu ostatniego miesiąca na www.kominek.in statystyki skoczyły mi o 50%. W tym samym czasie kominek.es stał się stutysięcznikiem pierwszy raz w swojej trzyletniej historii. Barierę 50 tysięcy fanów przekroczę w ciągu miesiąca, a powinienem dopiero późną jesienią, bo co roku miałem równy przyrost. Wystarczyło się uwolnić od oczekiwań, zamknąć oczy w tym momencie, w którym myślisz, czy warto opublikować zapchaj-dziurę-tekst. Tak, warto. Zawsze warto.
Bez wielkich kontrowersji, wielkich tematów, górnolotnych przemyśleń. Bo ja wiem, co robię! Bo jestem w tym cholernie dobry i jeśli po powrocie do Polski zrobię test czajnika czy ścierki do naczyń, to także dlatego, że są one wpisane w moją wizję rozwoju. I chętnie pokażę kolejny raz tym pożółkłym od bólu dupy krytykom, że jestem panem swojego bloga. Jak się nie podoba, wypad z baru. Piszę dla tych, którzy są mi życzliwi. Wolność blogera zaczyna się na możliwości pisania czegokolwiek i o czymkolwiek. Jedyną granicą powinna być granica prawa. Nie politycznej poprawności. Na tym polega piękno blogowania. Na wolności wyboru, jakiej nie dają tradycyjne media żadnemu dziennikarzowi. Na możliwości pisania, tego, co podpowiada nam rozum.
Wiem, że się nie posłuchacie. Przecież wasz ból dupy, to tylko uprzejma krytyka, a artysta powinien słuchać głosu krytyki. Tylko w ten sposób możecie uzasadnić swoją potrzebę plucia na tych, którzy mają ciekawsze życie.
Kiedy miałem 9 lat
wiedziałem, czym są narkotyki, do czego służą dziwki, jak się wciąga amfę i buja w dobrych brykach. Tego wszystkiego uczyły nas filmy. Od Rambo przez Terminatora po Titanica. Nasze dzieciństwo nie było kulturalne. Przeklinaliśmy, piliśmy, paliliśmy. No bo kiedy do jasnej cholery tego się człowiek ma uczyć jak nie w dzieciństwie? Naprawdę was szokuje, że nastolatki sięgają po wódę i fajki? A kto ma sięgać do cholery? Byłbym bardziej przerażony, gdyby pierwszy raz po używki sięgali trzydziestolatkowie!
Ten 9-letni chłopiec jest artystą
i linczuje się go za to, że przeklina. Jego rodzinę, że mu na to pozwala. Byłem dwa lata starszy od niego, gdy pisałem pierwsze opowiadania o seryjnych mordercach, narkomanach, podróżach w czasie i spadających kometach. Nikt mnie nie blokował. Nikt nie zatrzymał w rozwoju, poza tymi, którzy parę lat później dowiedzieli się o mojej pasji. I cale szczęście, że dowiedzieli się tak późno, bo wcześniej usłyszałbym, że jestem chorym dzieckiem i trzeba mnie leczyć. Dzisiaj media (TVN) wmawiają temu chłopcu, że idzie złą drogą. Jeden raper, nie pamiętam jego ksywy, w porządku koleś, mówił, że powinien wybrać inną, adekwatną do jego wieku. Nie, wcale nie musi. Czasy puszka okruszka już dawno minęły. Gdyby on śpiewał o radosnym dzieciństwie, nikt by o nim nie usłyszał. I zdechłby, jak zdycha większość potencjalnych artystów.
Czy nie każdy z nas miał kiedyś marzenie napisać doskonałą książkę, zaśpiewać hitową piosenkę, zagrać w głośnym filmie? Przypomnijcie sobie moment blokady. Był taki. W którymś momencie czynniki zewnętrzne zdecydowały, że pójdziecie inną drogą. Niekoniecznie złą, ale na pewno daleką od marzeń, jakie miałem ja w wieku 12 lat, ma ten chłopak w wieku 9 lat i mają wszyscy ci, którzy zapragnęli coś stworzyć, ale trafili na opór ciemnego ludu, który niczego nie potrafi stworzyć. Za to najlepszy jest w niszczeniu.
Drodzy hejterzy, krytycy, bólodupowcy – najlepsi twórcy was nie potrzebują, dla najlepszych artystów jesteście wrzodem na dupie, dla potencjalnych artystów jesteście nowotworem i jeśli naprawdę chcecie się przysłużyć i pomóc, zróbcie tylko jedno: zejdźcie nam z drogi.
Ten piękny zachód słońca nad zatoką i piasek wchodzący mi w nie te dziurki co trzeba, wywołał we mnie pogodny nastrój do pisania. Wybaczcie, że jestem dziś taki łagodny, potulny i miły.