Ucieczka z Los Angeles
Czasami opłaca się wchodzić na bloga nawet przed północą, bo a nuż Kominek wrzuci jakiś tekst. No to wrzucam. Czytania macie dziś od cholery i trochę.
PIĘĆ MINUT PO STARCIE
Nie cierpię tego momentu, kiedy samolot po kołowaniu włącza silniki i nagle ostro przyspiesza. Zawsze wtedy zastanawiam się, czy aby na pewno wystarczy pasa startowego, czy aby na pewno samolot się wzniesie, a jeśli tak, to na jak długo i jakie jest prawdopodobieństwo, że godzinę później w mediach pojawi się informacja „samolot rozbił się pięć minut po starcie”.
Andrzej, który usiadł przy oknie, choć to oczywiście nie było jego miejsce, tylko moje, nerwowo wyglądał przez szybkę.
– Nic nie widzę.
– Koreańców?
– No. Oni nas zestrzelą, mówię ci.
– Ciebie na pewno.
– Ale i tak nic nie widzę. Siedzimy na skrzydle.
Rozmowę przerwała nam stewardesa. Pięknie akcentując w swoim ojczystym języku poinformowała nas, że siedzimy przy wyjściu awaryjnym i w razie potrzeby będziemy musieli pomóc je w ewakuacji pasażerów. To był mój trzeci lot na miejscu z napisem „exit”, więc formułkę znałem. Ale Andrzej nie i trzeba było ratować sytuację…
– Andrzej, ona za chwilę zada ci pytanie, odpowiedz „yes”.
– Jakie pytanie?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, a stewardesa kończąc wypowiedź zapytała, czy zgadzamy się na to i czy rozumiemy, co do nas mówi?
– Of kors – odparłem, uśmiechając się serdecznie i z drżeniem serca ponownie spojrzałem na Andrzeja.
– Komin, jakie pytanie?
– Andrzej, zapytała czy zgadzasz się na to, że tu siedzisz i będziesz jej pomagał oraz czy rozumiesz po…
– Czy zrozumiał pan wszystko, co powiedziałam? – przerwała mi stewardesa zwracając się do Andrzeja.
– Andrzej, powiedz TAK!
Andrzej patrzy na mnie.
– Komin, o co chodzi? Powiedz jej, że damy jej dwa razy tyle co dali Koreańce, ale niech nas nie wyrzuca z samolotu! Podwajamy ofertę!
Było za późno. Stewardesa zrobiła krzywą minę, rzekła „wait a second” i odeszła.
Wróciła po pięciu minutach prosząc bym przetłumaczył Andrzejowi, że nie może tu siedzieć, ale niestety żadna z osób w samolocie nie zechciala zamienić z nim miejsca, bo on ciągle pociąga nosem i pewnie jest chory na świńską grypę.
– Andrzej, będzie dobrze…
…i wobec tego Andrzej siądzie na wolnym miejscu w pierwszej klasie.
– Andrzej, powiedz, że beze mnie nigdzie nie idziesz.
Zostawili mnie. To tylko godzina lotu, pomyślałem. Ciekawe, czy podadzą mu kawior. Mialem dla siebie dwa miejsca. Czyli prawie tyle samo wygody co on.
Lecieliśmy do pewnego miejsca na pustyni w Nevadzie.
HOLLYWOOD
A wszystko zaczęło się drugiego dnia pobytu w Los Angeles. Najpierw udaliśmy się na miasto. Rację mieli wszyscy ci, którzy odradzali mi to miasto. Jest ogromne, ale wygląda biednie i na opuszczone. Metro mają beznadziejne. Można nim dojechać wszędzie, ale nie tam, gdzie się chce. Na ulicach można spotkać głównie Azjatów, czarnych Azjatów, turystów z Japonii, turystów z Chin i tych, którzy przybyli tu z Azji.
Pierwszym celem było oczywiście Hollywood, dokąd Andrzej udał się mając tylko jednego dolara w kieszeni.
– A bo chcę za 20 lat napisać w pamiętnikach, że
„mieliśmy tylko jednego dolara w kieszeni, nie wiedziałem co z nami będzie, ale los pokierował mym życiem w kierunku najlepszym z możliwych – zostałem gwiazdą kina akcji, zacząłem zarabiać miliony, ale wciąż jestem tym samym człowiekiem z przedmieścia, który lubi rano wypić kawę w barze na rogu i zjeść hot doga z ulicy”.
Chodziliśmy parę godzin wzdłuż jednej ulicy i niestety nikt nie poznał się na naszym talencie. Hollywood nas rozczarowało, ale na całe szczęście spotkaliśmy jedną słynną postać:
E.T. trzydzieści lat później. Ty się nic nie zmieniłeś!
BEVERLY HILLS
Kolejnym celem była dzielnica Beverly Hills. Ok 21:00 byliśmy sami na ulicach. Słynne Rodeo Drive świeciło pustkami, gdzieniegdzie tylko można było dostrzec ludzi robiących sobie fotki na tle sklepowych wystaw.
PAN PALI?
Wróciliśmy wieczorem. To miał być zwyczajny spokojny wieczór. Andrzej prał moje skarpetki, ja gotowałem obiad, w tle leciała Celine Dion. Wiecie, taka typowa domowa sielanka. Przerwało nam ją pukanie od drzwi. W progu ujrzałem hotelowego ochroniarza. Jako że był gruby, jeszcze niższy ode mnie, miał groźną minę i słuchawkę w uszach, uznałem, że jest tutaj bossem wszystkich bossów.
– Czy w tym pokoju się pali? – zapytał.
– Możesz zapalić jeśli chcesz. Ale przy oknie.
– Proszę pana, w tym hotelu się nie pali. Kara za palenie wynosi 200$.
– To o 50$ mniej niż w Nowym Jorku.
– Czy panowie palą?
– A skąd!
– Na pewno?
– Pan poczeka, żony zapytam. Andrzej!
– Nie palimy i niech spierdala! – krzyknął Andrzej i dla potwierdzenia wagi swych słów spłukał wodę w kiblu.
I jak zwykle przy tym dodał „cholera, jak ja nie cierpię jak mi chlapie w tyłek”.
– Żona twierdzi, że nie pali. Ja nie palę. Wychodzi na to, że my jednak nie palimy.
– Ok.
Odszedł.
Paliliśmy.
ALE WCZORAJ WIECZOREM
Etapy picia z Andrzejem można podzielić na trzy części.
Etap pierwszy to: dawaj, polewaj, bo się ściemnia…no…do dna…dawaj jeszcze raz…no…do dna…a to jeszcze raz, jak pić to pić…
Etap drugi to: a…ale wsz…wieszzz…ja cię zafsze szanofałem…ostatnią koszólem bym ci oddał…ale…ale weś powiec…to jest krwa…no życie…z kobietami to wiesz…nie ma co…wiesz jak jest…polejesz?
Etap trzeci: aaa…czek…czekaj…tera ja mowie! ja tera!….szkurwa ale się sprułem…da…ech…eeee…co jes? wszyszko w poszondku z tobom? śpisz…? jessus maria ale gnój mam www głowie…
Jest jeszcze etap czwarty, czyli poranek i w zależności od tego, czy produkt wlany wieczorem został zwrócony, pierwsze słowa po przebudzeniu brzmią albo „zostało coś jeszcze?” albo „więcej nie piję”.
Kiedy jeszcze byliśmy na etapie drugim postanowiłem powiedzieć Andrzejowi o blogu i o tym, że gdyby chciał to mógłby bzyknąć więcej czytelniczek niż ja jestem w stanie wyrobić.
– Andszej, muszę si soś powiedzieć.
– Wal.
– Piszę bloga i…
– Kogo?
– Blog. W internecie.
– Aaa, pamiętnik osobisty taki?
– Coś w ten deseń. Tam pisałem o tobie…
– No jak piszesz pamiętnik to wiadomo, że piszesz ło mnie, nie? O czym ty do mnie rozmawiasz? Mam ci się tam wpisać czy co?
– Ty nic nie kumasz z internetu, co?
– Miałem skrzynkę pocztową ale zapomniałem hasła. To było chyba „matka33″ albo „matka34″. Sam nie wiem. No mów o co chodzi z tym pamiętnikiem.
– Nic. Tak zagaiłem, bo myślałem, że nam się tematy kończą.
– Dzięki bogu, już myślałem, że każesz mi to czytać. Ja ci w gacie nie zaglądam. Twój pamiętnik, twoja sprawa, naprawdę.
Skoro tak…
Gdzieś tak w połowie picia Andrzej wyciągnął cygaro.
– Dałeś mi je 2 lata temu – oznajmił dumnie.
– I ciągle je ze sobą wozisz?
– Tak, lubię sobie nim pieścić zwieracze. Dobra okazja, aby zapalić, co?
– Dałem ci je, bo nie cierpię cygar.
– A ja przyjąłem, bo myślałem, że sprzedam, ale jakże mógłbym pomyśleć, że dostanę od ciebie coś o wartości większej od 5 zł.
– Dziewięć dziewiędziesiąt w Tesco. Nie obrażaj mnie!
Spaliliśmy.
Właściwie to wzięliśmy jednego macha, a reszta dopaliła się w popielniczce.
Dym jednak pozostał.
INTRUZ
Za pomocą umiejętności zwanej myśleniem, którą to obaj specjalnie nie grzeszymy, doszliśmy do wniosku, że dym z cygara nie miał prawa przedostać się na korytarz, a przynajmniej my mu na to zgody nie dawaliśmy. Jak zatem boss ochroniarzy mógł wiedzieć, że tu było palone? Przecież nie pukał do wszystkich drzwi i nie zadawał tego pytania każdemu Koreańcowi.
– Andrzej, ktoś był u nas w pokoju.
– Mnie nic nie zginęło.
– Bo ty nic nie masz.
– A tobie?
– Mnie też nic nie zginęło.
– Ale ktoś był. Nielegalnie włamano się do naszej świątyni, naszej twierdzy, oazy spokoju. A co gdyby tu były dzieci?
– Musimy coś wymyślić.
– A nie możemy po prostu wlączyć kamery, wyjść w cholerę i zobaczyć czy ktoś znowu wejdzie?
– Andrzej, ty po chlaniu to masz łeb.
Ilekroć wychodziliśmy, zostawialiśmy włączoną kamerę. Za pierwszym razem nic, za drugim nic, aż za trzecim…
Ten na początku to ja. Wychodzę po obiad.
Ta w 6 minucie to pani intruz.
Ten na końcu to znowu ja.
Co ciekawe, gdy wychodziłem do kamery pokazałem karteczkę z napisem „nie przeszkadzać”, którą powiesiłem na klamce, a w korytarzu minąłem tę kobietę i powiedziałem jej bardzo wyraźnie, że ma nie sprzątać. Przy mnie odhaczyła coś na karteczce. Jej pobyt w pokoju nie był długi, nic nie zginęło i właściwie weszła chyba tylko po to, aby wyczuć dym. Ale nie powinna była tego robić pod żadnym pozorem.
Udało nam się zrobić jeszcze jedno nagranie, gdy po południu wchodzi w towarzystwie bossa ochroniarzy, ale widać na nim charakterystyczne mundurki tego hotelu i nie mogę wam ich pokazać, bo… zobowiązuje mnie umowa milczenia.
Zostaliśmy przekupieni przez menagera hotelu, któremu pokazaliśmy oba nagrania, grożąc, ze wrzucimy je na youtube z komentarzem jak hotel „xxx” szanuje prywatność swoich gości i szpieguje ich.
UCIECZKA Z LOS ANGELES
– Nie ma mowy, abyśmy płacili panom – powiedział manager.
Andrzejowi łzy napłynęły do oczu. Tak bardzo chciał dostać za to milion dolców.
– Przyznaję, że ta sytuacja nie powinna mieć miejsca, osoba na tym filmie już tu nie pracuje i w ramach rekompensaty za poniesione straty moralne, mam dla panów ofertę.
Obaj z Andrzejem zamieniliśmy się w słuch. Mógłbym przysiąc, że wyglądaliśmy jak jedno wielkie ucho.
– Znają panowie to miejsce?
Przed nami położył broszurkę reklamową.
Milczeliśmy, ale każdą częścią ciała krzyczałem, że chcę tam być.
– Mamy przyjacielskie kontakty z tym miejscem. Co panowie powiedzą na weekend na najwyższym piętrze w apartamencie z jacuzzi? Z prywatną windą. I pełnym barkiem. Niestety tylko w pokoju dla niepalących.
– Hm…- chrząknąłem udając, że się zastanawiam.
– Dolot na własny koszt i pod warunkiem, że opuszczą panowie dziś nasz hotel. A zwłaszcza on! – Koreańczyk wskazał palcem na Andrzeja.
– Hm… – chrząknąłem ponownie, choć już mi stanął ze szczęścia na myśl, że zamienię zarzyganą podłogę na standard, jaki jest pisany takim osobom jak ja. I na jaki nie zasługuję.
– Jaka decyzja?
– BIERZEMY!!!
POCZĄTKI KOREOFOBII
Andrzejowi podpasował termin, bo w weekend mógł się wyrwać z roboty i wrócić w poniedziałek rano. Mnie też podpasował, bo miałem dość Los Angeles.
Z hotelu zmyliśmy się szybko, ale na plecach czuliśmy oddech mściwych Koreańców. Wydawało nam się, że tylko czekają na nasze potknięcie, czatują, by zrzucić nam doniczkę na głowę, wrzucić pod pędzącą taksówkę, zatruć jedzenie albo wlać nam sos sojowy do ucha.
Do końca pobytu oglądaliśmy się za siebie. Zapadliśmy na koreofobię. To taka choroba, w trakcie której wydaje ci się, że zawsze jesteś obserwowany przez Koreańca. Coś w tym jest. Wyjdźcie na ulicę kiedyś, rozejrzyjcie się, a sami zobaczycie, że gdziekolwiek byście nie byli, zawsze obserwuje was coś żółtego.
Obecnie jesteśmy bezpieczni. Zamykamy drzwi na klucz i podkładamy pod nie pułapki na myszy. Żyjemy jak królowie. Ufam, że już domyślacie się, z jakiego miasta i jakiego hotleu do was teraz piszę?:)
Powiem tyle, że tu odżyłem jak cholera. Jeśli mógłbym zostać, zostałbym na miesiąc. Nawet pracując jako automat do lodów.
Pingback: Teksty z wyprawy do USA | Kominek IN