Continue Reading"/>
0c4a1a0f3b7904f7c4204fe304e471d0

Teksas

 

Wczesny popołudniowy ranek następnego dnia po wydarzeniach w teksańskim Białym Domu zacząłem od liczenia kasy, jaka mi jeszcze pozostała. Andrzej natomiast, przewidując, że finansowo stoimy na poziomie polskiej służby zdrowia, począł kombinować na czym tu zaoszczędzić, aby wystarczyło na zagryzkę.

 

 

– Możemy myć zęby jedną szczoteczką.
– Mam swoją.
– Ale ja swojej nie mam.
– A gdzie masz?
– Tam, gdzie wszystkie inne środki czystości. Chyba zostawiłem w kiblu na lotnisku, więc albo kupimy mi nową szczoteczkę albo nie będziemy się całować.
– Andrzej, spójrz na swoje łapy i idź je umyj. Na swoich paznokciach masz czarne obrączki.
Spojrzał, pomyślał, zdecydował.
– Obgryzę.

Na dzień dobry trzeba było wydać ok. 20 dolarów na śniadanie i drugie tyle na internet.
– Nic się nie martw – krzyknął radośnie Andriej – Skocz mi tylko po kolę, a ja ci załatwię jedno i drugie. Albo nie. Kup Sprite. Nie lubię pić koli z rana, gdy mam kapcia w gębie. Tobie też nie smakuje wtedy?
Jednak ma kasę, pomyślałem sobie.
Byłem w błędzie.
Ale o tym za chwilę, bo wcześniej wyszedłem na miasto, aby zobaczyć, gdzie my do cholery jesteśmy.

SAN ANTONIO

35-stopniowy upał wyzwolił we mnie zazdrość o polską jesień. Udało mi się dojść do centrum miasta oddalonego od hotelu 50 metrów. Schroniłem się w klimatyzowanym biurze turystycznym. Lubię upał, uwielbiam, ale tego ranka nie byłem w formie. Pan z biura od razu rzucił się na mnie, trzymając w jednej dłoni swoją ofertę, w drugiej siekierę. Zapytał, co wybieram? Powiedziałem, aby rąbał u spodu szyi, coby rodzina mogła zidentyfikować zwłoki.
W swojej ofercie miał nawet objazdową wycieczkę na ranczo LBJ. My tam z Anrzejem byli i sikali. Pokazałem mu zdjęcia w aparacie.
– Respekt!
– No ja myślę.
– Ale nie pokazuj ich tak wszystkim. Tam zdjęć nie wolno robić. LBJ jest tutaj legendą. Nie wolno tak.

 

 

Centrum San Antonio to przede wszystkim River Walk, czyli rzędu sklepów ciągnących się przez całe miasto wzdłuż kanału z odchodami. Można tam zjeść, jeśli masz kasę, a jeśli jesteś z Andrzejm to możesz tamtędy po prostu przejść.
Ludzie są przesympatyczni. Nawet jeśli celują do ciebie z pistoletu, to robią to z uśmiechem. Nikt po sobie nie zostawia trupów na ulicach, panuja atmosfera życzliwości rodem z filmów o dzikim zachodzie.
Było to dla mnie miłą odmianą po miejskich dżunglach. Nowy Jork pokochałem od pierwszego wejrzenia i on się nie liczy, ale Los Angeles czy San Francisco zniechęciły mnie do miast. W San Antonio zrozumiałem, że już do wielkiej metropolii w Stanach nie polecę. Wiedziałem też, że nie polecę do żadnej dziury w rodzaju Miami.
Kilka godzin później okazało się, że polecę do znaczenie gorszego miejsca niż Los Angeles czy Miami.
Ale wróćmy do hotelu.

Prawie zszedłem na zawał, gdy po powrocie zobaczyłem Andrzeja siedzącego przed moim laptopem. Pierwszy raz w 20-letniej znajomości ten facet w mojej obecności dotykał komputera! Pierwsze myśli, jakie przebiegły mi przez głowę krążyły wokół pytań, czy zamknąłem stronę z blogiem, czy czytał moją pocztę, czy już wszystko wie i teraz przyjdzie mi się tłumaczyć?
– Ej, są jeszcze jakieś strony poza wirtualną polską i onetem?
Uff.
– Zasadniczo nie ma – odpowiedziałem i kątem oka spostrzegłem, że na łóżku na dwóch talerzach leży jedzenie.
Dotarło do mojej głowy, że jest też internet.
– Andrzej, skoro byłeś tak dobry i zamówiłeś nam śniadanie do pokoju, to dlaczego nie przyniesiono nam tego na wózku? Kelner w łapie to niósł?
– Przyniesiono.
– A wózek jest…
– Piętro niżej.
– A internet działa, bo…
– …bo też piętro niżej.
– Tłumacz się.


PIĘTRO NIŻEJ

zjechał Andrzej windą, gdy ja udałem się na miasto. Wszedł do pierwszego lepszego pokoju (dajmy na to numer 666), w którym akurat była tylko sprzątaczka.
– Haj.
– Haj.
– Ja tylko na moment, proszę nie przerywać sprzątania.
Wykręcił numer do recepcji
– Haj.
– Haj. Poproszę śniadanie dla dwóch osób do pokoju 666…jakie…no a co tam macie…no niech będzie to z krewetkami…tak…tak, wino też…deser, nie wiem….marshmallows w karmelu z bitą śmietaną i płynną czekoladą…hm…brzmi nieźle…tak…ale jak to się je…łyżką…to łyżkę też przynieś…ale proszę tak szybciutko, bo z głodu zjem wam sprzątaczkę razem z jej ścierkami.
I poszedł wziąć prysznic. Umył przy okazji zęby. Po skończonej czynności ubrał się. Na walizce stojącej obok łóżka dostrzegł wiszącą kartkę, jaką doczepia się do bagaży na lotniskach. Tak poznał nazwisko (klasyczne Smith) mieszkających w tym pokoju.
Podjechał wózek ze śniadaniem. Kelner spojrzał się na Andrzeja, jakby chciał napiwek. Andrzej spojrzał się na kelnera, jakby nic z tego.

Kelner odszedł. Andrzej z nutą niezadowolenia spojrzał na sprzątaczkę, prosząc, by jednak uwinęła się szybciej, bo on chce się kimnąć.
– Ok, sir.
I dając do zrozumienia, że w towarzystwie odkurzacza on jeść nie będzie, rzekł, że idzie skonsumować śniadanie na basenie.
Wziął talerze, ruszył do windy, dojechał do naszego pokoju. Zagryzając francuską bułkę uruchomił mojego laptopa, przeglądarkę internetową, a zapytany o login i hasło wpisał kolejno: Smith 666. Internet zaczął działać.
– Proste, co? – skwitował, gdy skończył opowiadać.
– Z tym śniadaniem to przegięcie, bo jak ci Smith zobaczą wózek obok swojego pokoju to będzie gnój, ale internet nam się upiecze, bo jeśli sami nie wykupili, to zobaczą to dopiero na wyciągu z karty. Już w Vegas i Nowym Jorku miałem tak, że trzeba było tylko nazwisko i numer pokoju wpisać.
– O wózek się nie martw. Zara odniesiemy. Dokończ żarcie.
Problem sam się rozwiązał, bo gdy odnosiliśmy talerze, wózka nie było. Postawiliśmy je tak między pokojem 666 a 667, aby mieszkańcy tych pokoi myśleli, że to sąsiedzi zamawiali.

Najważniejszym punktem dnia było spotkanie ze znajomą sprzed lat – Anitą. Właściwie nie byłoby mnie w San Antonio, gdyby nie ona, choć pewnie jakieś miasto w południowych Stanach i tak bym odwiedził. Wcześniej jednak trzeba było dokończyć rozpakowywanie walizek.


WALIZKA

A właśnie. Walizki. Czyli walizka. Czyli Druga Walizka Andrzeja (w skrócie: DWA).
Nie wszyscy pod poprzednią notką kumali w czym rzecz, bo zaczęli relację czytać później, więc pokrótce wyjaśniam.
Kiedy dolecieliśmy do Las Vegas Andrzej stał przed lotniskiem z dwiema walizkami. Jedna to była ta, którą wziął z Los Angeles. a druga pojawiła się dopiero w LV. (jutro wrzucę na bloga film jak sposobem Andrzeja ukraść komuś walizkę)

Walizka pojechała razem z nami i zamieszkała z Andrzejem. Gdy pytałem go, co w niej jest, odpowiedział, że nie wie.
– Andrzej, to oddaj ją albo otwórz.
– Ale po co mam otwierać? Czyż ona nie jest bardziej interesująca, kiedy nie wiesz, co jest w środku?
– A jeśli tam przewożono sztuczną nerkę, na którą ktoś czeka? Albo milion dolarów?
– To w pierwszym przypadku ktoś ma pecha, a w drugim przypadku my mamy pecha. Zamknięta walizka jest fajna. Jak w tym filmie z Tomem Hanksem, co na wyspie się rozbił („Cast Away”). On miał tam przesyłki kurierskie, które otwierał i w nich nic nie było, więc zostawił na koniec jedną, której nie otworzył nigdy.
– A na końcu filmu pojechał ją zwrócić właścicielowi, którym była kobieta.
– Ją bzyknął. Chyba.
Dopiero w San Francisco dowiedziałem się co stało się z walizką, bo w tym mieście już miał tylko jedną – swoją.
– Więc chcesz bzyknąć właściciela walizki? Taki będzie koniec tej historii?
– Nie, to nie ja bzyknę.
– A kto?
– Ty.
– JA?!
Andrzej nigdy nie zabrał z hotelu w Las Vegas tej walizki. Pewnie dlatego, że nie było go stać, aby na lotnisku zapłacić za przewóz obu. Zamiast tego wykombinował coś innego. Tuż przed odlotem udał się z nią do recepcji mojego hotelu. Zapewne wyglądało to tak:
– Haj.
– Haj. Mam walizkę.
– To prawda.
– Niestety nie jest moja. Należy do mojego przyjaciela, który w interesach musiał szybko wyjechać z Las Vegas. Czy możecie…
– …oczywiście. Proszę nam ją tu zostawić. Jeszcze dziś wyślemy ją na adres pańskiego przyjaciela. Proszę tylko o pańską kartę kredytową.
Więc po to mu była potrzebna. Andrzej nie wydał moich pieniędzy na kasyno, jak pisałem wam przed dwoma tygodniami. On tylko zapłacił nią za przesyłkę.
Kiedy piszę te słowa, Druga Walizka Andrzeja prawdopodobnie już czeka na mnie do odbioru w Warszawie. Wciąż nie wiem, do kogo należy i co się w niej znajduje, a że mieszkam sam, to pod moim adresem nikt oprócz mnie wcześniej jej nie odbierze.
Na koniec tej historii musimy zatem trochę poczekać 🙂


ANITA

 

 Znalezienie adresu jej mieszkania nie było problemem, bo na mapie google dokładnie wyznaczyłem sobie trasę dojścia. Od ponad miesiąca nie miałem z nią kontaktu, ale mówiła, że jeśli będę w San Antonio to śmiało mam przychodzić.
Jak już wiecie z tą moją śmiałością to nie było takie proste, bo jej reakcja w realu na mnie mogła być różna – od ukrzyżowania po oświadczyny.
Jedno i drugie mnie ominęło.
– Pani nie ma w San Antonio. Wyjechała na odpoczynek – oznajmił mi jej ogrodnik albo ktoś w tym rodzaju
– A kiedy wróci?
– A prędko, za trzy, cztery dni. A kto wie może i pojutrze już będzie.
Za trzy, cztery dni to ja będę już na innej planecie. Nie mam tyle czasu, aby siedzieć w jakiejś dziurze i czekać na jakąś laskę. Burger King by mnie usmażył za taki numer. Wkurzyłem się początkowo, bo nie odpisała mi, gdy w San Francisco upewniałem się, że jest na miejscu. Zresztą sama do mnie też nie napisała od ponad miesiąca. Gdy piszę te słowa, wiem już dlaczego nie mogliśmy mieć kontaktu, przyczyna była bardzo banalna. Ale o tym następnym razem.
– Podjadę do niej. To gdzieś niedaleko?
– Pani jest u rodziny w Nowym Orleanie.
Czyli jakieś kilka tysięcy kilometrów na wschód od San Antonio. W dodatku stąd do Nowego Orleanu nie ma nawet bezpośrednich samolotów. Kurwa mać.

– Yeah! Lecimy! – ucieszył się Andrzej, gdy usłyszał, gdzie jest Anita – Nowy Orlean MUSIMY zobaczyć, rozumiesz? Musimy!
– Czego tak cieszysz ryja? Leję na Orlean. Na nią też leję. Zamiast tego wolałbym walnąć w północne stany. Jakieś Chicago, Waszyngton albo dupne Kansas. Po jaką cholerę mi Nowy Orlean?
– Zaliczymy wszystkie miejsca największych kataklizmów ostatnich lat!
– W sensie?
– Dwa lata temu byliśmy na Jukatanie, który przyjął na klatę huragan Wilma. Rok temu był Phuket, czyli miejsce pierdolnięcia Tsunami. No a teraz będzie Nowy Orlean, czyli Katrina i mamy komplet! Ja chcę Nowy Orlean!
Przypomniało mi się, że niektórzy z was pisali, że warto to miasto także zaliczyć, więc po dość krótkim zastanowieniu pomyślałem sobie – a czemu nie? Nic już nie trzyma mnie w San Antonio, a tam na pewno wydarzy się coś ciekawego.
I poczułem te przyjemne uczucie, jakie towarzyszy mi podczas tej wyprawy, kiedy jestem jeszcze w jednym mieście, a myśliami w drugim, bo wiem, że mogę, że po prostu ruszam dalej tam, mogę być gdzie tylko zechcę, bo nie ma nikogo i niczego, co by mnie zatrzymało.
Fajnie.
– Wylatujemy jutro wieczorem.
Mógłbym mieć takie życie, ale nie wiem czy za cenę samotności.
No i mógłbym mieć je wszędzie, ale nie w Nowym Orleanie. Nawet nie myślcie, aby kiedykolwiek tam lecieć!

 

c.d.n…

 

 

Komentarze

  1. Pingback: Teksty z wyprawy do USA | Kominek IN

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Connect with Facebook

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>