Continue Reading"/>
zachodzace_suonice

Już nigdy tu nie wrócisz

Pamiętam jak dziś, gdy pierwszego dnia pobytu robiliśmy rekonesans hotelu i Andrzej zadeklarował, że zamierza dokonać jednego z najbardziej bohaterskich czynów w swoim życiu. Zejść pod wodę. Bez maski, rurki i całego akwalungu, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Na głębokość 1.30 m. Bo akurat głębszych basenów tam nie mieliśmy.

 

„SOMETHING’S COMING”

Wyjazd do wioski Majów pokrzyżował te plany, ale w trakcie drogi powrotnej nadarzyła się doskonała okazja, by pójść śladem największych kozaków – zejść pod wodę i pozostać w niej na zawsze.
– Coś wielkiego się zbliża – ostrzegali nas tubylcy. – Nie wracajcie morzem.
Byłem z Andrzejem, więc średnio wzruszały mnie te ostrzeżenia, ale faktycznie od rana czuć było w powietrzu zbliżający się kataklizm.
Mając do wyboru, pozostać w wiosce i razem z Andrzejem dokarmiać jego kota:

…pod czujnym okiem Wielkiego Wodza Wioski, który w ostatnią godzinę naszego pobytu przybrał postać pelikana albo cholera wie czego…

 

czy wrócić do hotelu i w końcu zjeść mój tzw. zestaw wyjazdowy.

…składający się z dwóch grzanek, dwóch gofrów, trzech rodzajów chrupków i wyjątkowo rzadkiej, jeszcze ciepłej kupy.

 

 

Zdecydowaliśmy się na powrót w towarzystwie czteropalcówkowej niewiasty o pięknym imieniu, którego nie pamiętam.

Mnie tęskno było do luksusów, Andrzejowi do Tanii.
Pierwszą część podróży przebyliśmy autokarem, co okazało się bardzo opłacalne, gdyż przy wychodzeniu z pojazdu Andrzej zarobił niezłą sumkę pożyczając z koszyka kierowcy napiwki.

 

Późnym popołudniem dotarliśmy do jakiegoś portowego miasta, którego nazwy nie pomnę.
– Andrzej! Jaka była nazwa tego miasta? – zawołałem siedząc na tarasie z netbookiem na kolanach.
– 7 Smacznych Kolb Kukurydzy!
– Nie pytam o dawną nazwę Chichen Itzy, ale tego portowego.
– A na co ci to?
– A spierdalaj, motylku.
W każdym razie tam właśnie po raz ostatni ostrzeżono nas przed zbliżającym się huraganem.
Bo wiedzieć musicie, że tutaj wszyscy pamiętali Katrinę i Wilmę. Dla nas były to tylko jedne z wielu niusów w mediach, ale dla mieszkańców tego półwyspu wciąż kojarzyły się z utratą całego dorobku życiowego.

Jeszcze niebo było niebieskie, a już nie pozwalano wchodzić na plażę…

My bez obaw wsiedliśmy na statek, którego fotki widzieliście już w dwa teksty temu.
Po godzinie Posejdon tak pierdnął, że połowa załogi od razu wpadła do morza, a druga ustawiła się w kolejce do kibla.

Nad czyste niebo nadciągnęły czarne chmury. Gdybym miał różaniec to bym go zaczął odmawiać.
Na szczęście Andrzej miał flaszkę. Jej także nie odmówiliśmy.

Z każdą chwilą wiatr wzmagał się, a deszcz brutalnie przesłaniał mi obiektyw…

ludzie padali jak muchy, było tak pięknie jak na Titaniku, zwłaszcza, że mnie szczęśliwie przypadła rola tej laski, bo mam większe cycki od Andrzeja.

 

A orkiestra grała do końca…

W połowie koszmaru dobiliśmy do portu…

ale tam także żywioł zbierał krwawe żniwo…

Ludzie uciekali w popłochu, zadeptywali się, obmacywali i gwałcili.
Wszystko przemijało z wiatrem.
A deszcz padał i padał i padał aż w końcu po 20 minutach przestał.

 

 

„DAY AFTER”

Jak to bywa na filmach, zasnęliśmy i obudziliśmy się następnego dnia. Jednocześnie.
I to, co zobaczyliśmy przeraziło nas.
Huragan dokonał ogromnych zniszczeń…

Tyle zostało z wielkiego promu pasażerskiego…

Tyle z kapitana tego promu…

…a tyle z naszego hotelu.

Huragan zabił setki osób, kilka dni później dowiedzieliśmy się, że zmiótł z powierzchni ziemi wszystkie wioski Majów, więc zdjęcia, które u mnie widzieliście, są ostatnim dowodem na to, że oni w ogóle istnieli.
Na zgliszczach zgliszczy dawnej cywilizacji rozpoczęto budowę kolejnej.

 

 

 

Po południu prace były na tyle zaawansowane, że przywrócono Wi-Fi w hotelu i mogłem sobie spokojnie siąść na kompie…

i poczytać wasze…

Niestety Andrzej miał mniej szczęścia. Drzewo, które połączyło go z Tanią, zostało rozebrane do naga.
Już nikt nigdy spod tego drzewa prezentu nie weźmie…

 

 

POLOWANIE NA DINOZAURY

Rozbiór choinki obudził w Andrzeju instynkt mordercy. Wziął widelec, kilka łyżek i wiadro i ruszył zabić ostatniego dinozaura, którego roboczo nazwaliśmy „Denver”.
Wielkie było to zwierzę i jeszcze brzydsze od nas dwóch razem wziętych.

Nie mogę niestety pokazać wam jak mistrz je zabijał, ale mogę pochwalić się, że to ja pierwszy namierzyłem kryjówkę gada podczas przechadzki po hotelowych uliczkach.

 

 

TANIA
Zaczaiłem się na nią nieopodal recepcji. Czekałem cierpliwie pół godziny aż się pojawiła. Zrobiłem parę zdjęć i odszedłem.

Drugi raz zobaczyłem ją po południu nieopodal plaży. Podszedłem do niej, odwzajemniła uśmiech. Dłonią wskazałem na plażę. Usiedliśmy na piasku. Nie wiedziałem o co ją zapytać, chciałem właściwie tylko poznać, jaka jest, co takiego ma w sobie, że zauroczyła Andrzeja, dlaczego obcowanie z nią nazywał najczystszą formą zrozumienia, jaką mężczyzna i kobieta mogą osiągnąć.
Nie pamiętam nawet o co ją zapytałem. Pamiętam, że nie odpowiedziała. Małym patykiem rysowała po piasku.
Zadałem jej kolejne pytanie. Ponownie wzięła patyk i odpowiedziała rysunkiem.
I wtedy wszystko stało się jasne.
Oni nigdy nie zamienili między sobą żadnego słowa. To było takie oczywiste. Nie umieli porozumiewać się w swoim języku, tak się złożyło, że ona nie umiała nic powiedzieć po angielsku.
Rozmawiali obrazami rysowanymi na piasku, gestami. Nigdy w życiu nie miałbym do tego cierpliwości i choć było w tej kobiecie coś pociągającego, nie w jej wyglądzie, ale w zachowaniu, to po prostu nie potrafiłbym rozmawiać z nią nie wypowiadając słów.
A oni potrafili. 12 godzin po tym, jak się poznali byli 300 km stąd. Kiedy się rozstali, Andrzej cały czas o niej myślał, kiedy wrócił do hotelu – spędzał z nią więcej czasu niż ja na drapaniu się po małym. Do końca naszego pobytu nie powiedział o niej złego słowa, ani razu nie zająknął się, że ma jej dość. Bo nie miał. Nawet ostatniego dnia, gdy już siedziałem w autobusie pod hotelem i przez szybę widziałem jak się żegnają. Nic nie mówili, po prostu uśmiechali się.
– Wrócisz tu? – zapytałem go, gdy samolot wystartował.
– Nigdy.
– Dlaczego?
– Gdy tylko ją poznałem, wiedziałem, że chcę zostać z nią na zawsze. W Polsce jestem nikim i niczego nie mam. Tu miałbym ją, tu nic nie było dla mnie obce, bo w tym świecie ludzie żyją tak jak ja. Z dnia na dzień. Nie ma przeszłości, a przyszłość jaka będzie taka będzie. Gdy dotarliśmy do wioski, wódz przekazał jej, że nie wrócę do kraju. Że zostanę z nią. Oboje tego chcieliśmy i nawet teraz niczego bardziej nie pragnę jak znowu przy niej być.
– Dwa tygodnie temu powiedziałem ci na Przylądku Kaczej Pupy, że tam być może czekają cię najpiękniejsze chwile życia i od takich chwil nie mamy prawa uciekać…
– Zacząłeś już zabijać swoje motyle?
– Tak.
– Ona była tym motylkiem, którego musiałem poświęcić, aby zmienić swoją przyszłość.
– Możesz nie dłubać w nosie, gdy do mnie mówisz?
– Mogę.

KONIEC 🙂

 

 

Komentarze

  1. Pingback: Zabijcie wszystkie motyle | Kominek IN

  2. Martyna Rydel 27.12.2011 23:10

    ach ten andrzej.
    szalony!

  3. Katarzyna Stachurska-Rexha 05.01.2012 00:04

    A orkiestra grała do końca…
    jak w Titanicu

    bardzo romantycznie

    • kominek 05.01.2012 00:09

      Całą podróż przebrnęłaś?:)

  4. Piotr 05.01.2012 22:01

    I zamiast robić to, co miałem robić, czytam Kominka. To uzależnia! 🙂

  5. Marta M 15.01.2012 23:43

    Trafiłam tu przez przypadek i nie sądziłam że tak długo tu pobędę… ale z każdym zdaniem bez chwili znużenia moja ciekawość poznani zakończenie tej historii rosła. Przebyłam interesującą podróż w towarzystwie dwóch nietuzinkowych osób… ze spokojem mogę stwierdzić iż Kominek pozyskał kolejna fankę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Connect with Facebook

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>