lip16

Tags

Related Posts

Alabala!

Pierwszy dzien w Tunezji. Kraju, ktory mial byc dla nas rajem.

 
INTERNET W TUNEZJI.

Rzecz jasna pierwszym pytaniem, jakie zadalem palantowi z recepcji bylo pytanie o internet.
– Oczywiscie prosze pana, mamy internet, moze pan korzystac. 10 euro za godzine.
– Czys ty kurwa ochujal? – spytal delikatnie Andrzej.
– Gdzie tu jest jakis normalny internet? – spytalem ciecia nie czekajac az zareaguje na pytanie nerwowego kolegi Andrzeja.
Arab wzruszyl ramionami. Suse, Suse – wybylkotal.
– Suse to jest to miasto…- zaczal Andrzej udajac inteligentna.
– Wiem. Nie gadamy z gnojem, chodz Andrzejku.
I jeszcze jedna drobna uwaga. W Tunezji placi sie dinarami, ale jako przelicznika bede uzywal euro, bo tak wam bedzie chyba prosciej czytac.

Jestesmy urodzonymi szczesciarzami.
Najblizszy internet okazal sie miescic jedynie 3 kilometry od hotelu. Zmierzajac pewnym krokiem w strone kafejki spodziewalismy sie nagorszego. No bo czego mozna sie spodziewac po brudasach? (nie mam tu na mysli Andrzeja, przy mnie sie myje nawet czesto).
Z drzacym sercem weszlimy do kafejki.
Pierwsza dobra wiadomosc – 3 euro za godzine. Towystarczylo mi, aby wiedziec, ze jednak jestesmy w raju. Tyle moge placic chocby codziennie.
Druga dobra wiadomosc – pan kafejkowy to spoko gosc. Nie wyciagnal od razu lapy po kase, powiedzial nawet, ze jak chcemy to mozemy zaplacic mu innym razem.
Trzecia dobra wiadomosc – kafejkowy przyniosl nam kawe! Naprawde zajebista kawe. Wprawdzie powiedzial, ze kosztuje jedno euro, ale jesli nie mamy…
Czwarta dobra wiadomosc – arabski internet niewiele rozni sie od polskiego. W ciagu kwadransa jednego zmienilem klawiature na bardziej ludzka, zainstalowalem polskiego Firefoksa, bez problemu zalogowalem sie na bloga. Czulem sie jak w domu, a nawet lepiej.
Piata dobra wiadomosc – w kafejce mozna nawet palic. Andrzej byl w siodmym niebie.
Moj blog ustawilem jako strone startowa, a kafejkowemu powiedzialem, ze tak ma zostac, bo ja tu bede wracal codziennie. Ucieszyl sie i podziekowal.
Jestesmy w raju!

ALABALA

Ze slowniczka kominkowych pojec:

Alabala (czyt: alabala) – arabskie slowo okreslajace pozdrowienie, przywitanie, pozegnanie, bluzga i cokolwiek jeszcze sobie nie wymyslicie. Ma uniwersalne znaczenie i mozna go uzywac w kazdej sytuacji. Jak ktos chce napisac komentarz, a nie wie co napisac, moze po prostu walnac „Alabala!”.
Ci, ktorzy byli u arabow, wiedza o czym mowie. Tutaj kazdy arab jak cie zobaczy to mowi jakies niezrozumiale slowo na przywitanie. Doslownie kazdy! Na uzytek bloga nazwalem to okreslenie „alabala”.
Rano mielismy z Andrzejem taka sytuacje, ze zanim dotarlismy do restauracji, przywitalo sie z nami co najmniej osmiu arabow. Wystarczylo spojrzec na nich, a im od razu sie japa otwiera:
– Alabala!
Przy tym po przyjacielsku sie usmiechaja.
– Czego oni od nas chca? – spytal Andrzej – Moze chodzi im ciagle o tego krokodyla?
– U nich to chyba taki zwyczaj. Zrobmy eksperyment.
Przed dojsciem do basenu, postanowislimy chodzic w kolko pomiedzy pierwszym i drugim pietrem, raz z jednej strony schodow, raz po drugiej stronie, tak, aby zawsze przechodzic obok araba stojacego obok recepcji.
– Alabala! – powiedzial nam i usmiechnal sie, gdy przechodzilismy pierwszy raz.
– Alabala! – powiedzial nam i usmiechnal sie, gdy przechodzilismy drugi raz.
Jak skonczeni idioci krazylismy tak pietnascie razy, a jebany arab nie odpuszczal. Zawsze wital nas jakby widzial pierwszy raz.
– Wytrzymale sa te ludzie. Oni mogliby sie witac z nami do usranej smierci. – skwitowal Andrzej. – Albo sie przyzwyczaimy, albo zaprowadzimy swoje porzadki.
– A mnie sie to nawet podoba. Wyobrazasz sobie taka sytuacje w Polsce? Idziesz ulica i kazdy obcy traktuje cie jak znajomego? Zajebista sprawa.
Udalismy sie w koncu w strone basenu, po drodze nacielismy sie na jeszcze jednego araba.
– Alabala!
– Jeb sie na ryj! – odparl grzecznie kolega Andrzej.
– Ooo Polako jestes? – odpowiedzial mu arab i zrobil grozna mine.
– Ale…yyy…Tamto jebanie to nie bylo do ciebie, panie Tunezyjczyku szanowny… – pospiesznie dodal wystraszony Andrzej i zrobil taka potulna mine jak ten kot ze Shrecka.
Od tej chwili kazdemu nastepnemu arabowi grzecznie sie klanial.
Dzis zrozumialem, ze nawet Andrzejka mozna uczlowieczyc.ANDRZEJA PIERWSZY RAZ W JACUZZIWlaciwie to powinienem napisac na poczatku, ale jebac chronologie 🙂
Wstalismy o 8 rano i popedzilismy cos zjesc. Andrzej wzial pod pache wielkiego dmuchanego jaszczura, wobec ktorego mial wielki plan. Rzecz w tym, ze jak tylko opuscilismy nasz pokoj i zeszlismy na dol, podbiegl do nas arab i zaczal wymachiwac rekami, po czym wyrwal koledze jaszczura, popukal sie w glowe i odszedl w sina dal.
– Andrzej, to byl ten twoj wielki plan?
– Prawie. A teraz spierdalajmy, bo on za chwile sobie jeszcze o czyms przypomni – odpowiedzial poirytowany.
– O czym?
– Pozniej ci powiem, bo bedziesz zly. Chodzmy na parowki.
– Przyznaj sie, skad wziales tego krokodyla i co zamierzales z nim zrobic?
– Lezal przy basenie.
– Nieprawda, pilismy wode i nie bylo zadnego krokodyla.
– Przy tym wewnatrz budynku.
– Ale on jest chyba zamkniety w nocy?
– No jest. Ale nie dla Andrzeja.
Wtedy myslalem, ze zartowal, ale teraz juz wiem, ze nie. Po prostu jakis hotelowy idiota zostawil w drzwiach od basenu klucze, ktore Andrzej sobie przywlaszczyl. Wbrew jego obawom, nie bylem zly, bo miec tyllko dla siebie caly basen w nocy to super sprawa. Wciaz jednak jest dla mnie niepojete, ze Andrzejek w godzinie po przyjezdzie do czterogwiazdkowego hotelu strzezonego przez legion arabow „wlamal” sie do zamknietego basenu i zapierdolil wielkiego dmuchanego krokodyla 😉

O jedzeniu napisze osobna note, bo to tez ciekawa historia. Po sniadaniu udalismy sie na wspomniany basen. Niestety chujowa pogoda wymusiala na nas wybor zadaszonego. Andrzej ucieszyl sie jak dziecko, gdy zobaczyl Jacuzzi. Wskoczyl w ubraniu i sandalach i zaczal wydawac z siebie dzwieki w rodzaju „uhuuu, ooo, uuuuuuummmm”.
Ja najpierw udalem sie pod prysznic, a gdy wrocilem i juz mialem wejsc do bulgoczacej wody…
– Ciezko w tym sie odlac. Musialem zdjac spodenki, bo cos mnie parlo od dolu i nie chcialo wyleciec.
– Naszczales do jacuzzi?
– A co?
– Jestes najbardziej oblesnym Andrzejem, jakiego znam.
Wkurwiony udalem sie w strone basenu. Nie cierpie tego pierwszego zetkniecia z woda. Zimno i w ogole. No to postanowilem wskoczyc. Nabralem powietrza, zatkalem nos, odbilem sie i wskoczylem do wody.
Dupa uderzylem dna, a po calym basenie rozlegl sie ryk smiechu wsrod pozostalych plywakow.
Woda w tym miejscu miala pol metra glebokosci…
– Jestem najglupszym Kominkiem jakiego znam – powiedzialem do siebie masujac obolaly tylek.
Andrzej w tym czasie nurkowal w jacuzzi i zatykal palcami te male dziurki wyrzucajace wode. Ten to umie sie odnalezc w kazdej sytuacji 😉

SAUNA

Cieciu saunowy krzyknal sobie 10 euro za polgodzinna sesje w saunie. Po basenie bylo mi jakos tak zimno, ze koniecznie chcialem sie ogrzac. Andrzej tez chcial, bo nigdy w saunie nie byl i dotychczas myslal, ze to jedno i to samo co solarium.
Pomieszczenie pierwsza klasa. Opalana weglem, wszystko z drewna, zadnego podgnicia czy brzydkich zapachow.
Po 10 minutach milczenia Andrzej nie wytrzymal:
– Mozemy chociaz tak ociupinke uchylic drzwiczki? Goraco tutaj sie robi, a nic sie jeszcze nie dzieje.
– Milcz.
– Mozesz mi powiedziec po co sie chodzi do sauny?
– Milcz.
– Czujesz ten wegiel?
– No smierdzi troche.
-Jesli sobie zyczysz, drogi Kominku, moge w jednej chwili zneutralizowac ten zapach innym zapachem…
– Zrob to, a przyloze ci ten wegiel do mordy.
– To pozwol mi otworzyc drzwiczki!
– Milcz.
– Gdzie podziales swoje poczucie humoru?
– Plywa w jacuzzi.
– To bylo glebokie – odpowiedzial zamyslony i juz sie nie odezwal do konca pobytu w saunie.
Byla godzina jedenasta. Rozeszlismy sie, bo ja mialem ochote napic sie pusznej czekolady, Andrzej zas postanowil zwiedzic hotel. Godzine pozniej uradowany przybiega do mnie a w reku brzeczy mu kilka monet.
– Tylko mi nie mow, ze wybrales je z fontanny… – rzeklem z nadzieja w glosie.
– Zle zrobilem, co?
– Ile tego masz?
– Bedzie ze 20 euro…
– To sie dobrze sklada. Oddaj mi je i bedziesz mi wisial jeszcze 5 euro. Zapisalem nas na quady.
– Co to?
– Pojazdy terenowe. Bedziesz prowadzil. Dosyc niebezpieczne, ale dasz rade.
– Czlowieku, ja sie nie nadaje nawet do prowadzenia taczki! Pojazd? Na silnik? Nie wyjdziemy z tego zywi.
– My?
– Zobaczysz, stanie sie cos zlego…

Andrzej nie mylil sie. Quady to byla nasza najlepsza przygoda w ciagu ostatnich dwoch dni. Stalo sie cos zlego, ale i smiesznie tez bylo. O tym, a takze o Andrzeju, ktory nie radzi sobie z jedzeniem, ktore nie wyglada jak parowka, pieknych(!) kobietach oraz o handlarzach narkotykow-poliglotach bedzie w nastepnym odcinku.
No i jak starczy miejsca to zapodam pierwsza relacje z poniedzialkowej wycieczki.

Na dzis to tyle.
Alabala wam!