30 DNI DO NIEBA
Żyj i odejdź w samotności.
MONIA
Pewnie już nie pamiętacie, to wam przypomnę, jak przed trzema laty przez jakiś czas mieszkałem z moją byłą i okna tamtego mieszkania wychodziły na wprost okna, w których przesiadywał stary dziad. Irytował Monię, bo zdawał się nie zwracać na nią uwagi, nawet gdy wyszła na balkon nago. Zagadka obojętności dziadka została rozwikłana dopiero po mojej śmierci, bowiem wespół z Andrzejem postanowili mnie zabić na oczach starca.
Kto tej historii nie zna, znajdzie ją niżej w powiązanych tematach. Nawiasem mówiąc w owym czasie był to jeden z moich ulubionych tekstów.
DWA
Kiedy odbierałem Drugą Walizkę Andrzeja, zapytałem właścicieli chaty (którzy po mnie już nikomu nie chcieli jej wynajmować), jak się ma dziadek z naprzeciwka.
– A rok temu zginął.
Zrobiłem pytające spojrzenie „a jak”?
– Był chory na raka.
– Na raka raczej się umiera, a nie ginie.
– Pechowiec z niego był. Poczciwy staruszek, szkoda go. Podobno coś mu dolegało, nie wiem co, poszedł do lekarza i dowiedział się, że zostało mu co najwyżej pół roku życia. Chciał wykorzystać te ostatnie miesiące jak najlepiej, miał w sobie więcej życia niż przed chorobą. I trzy dni po diagnozie lekarskiej wpadł pod samochód.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Kilka dni temu czytałem artykuł o facecie, który od lekarzy usłyszał, że ma 3 miesiące życia. Postaowił je wykorzystać spełniając marzenia. Zadłużył się tak, że syn jego syna będzie to wszystko spłacał, kupił samochód, wyleciał do Austrialii i zrobił parę innych głupstw, a gdy termin przydatności mu minął i przyszło umrzeć – nie umarł. Bo lekarze się pomylili.
CZAS
Znając moje szczęście nie dostałbym ani pół roku, ani trzech miesięcy, tylko co najwyżej kilka tygodni. Może miesiąc?
Co można zrobić przez ostatni miesiąc życia?
Można się zabić. Ale trzeba uważać, by nie popełnić przy tym żadnego błędu. Najlepiej wejść na jakąś wielką górę i z niej skoczyć. Tylko czy wystarczyłoby mi odwagi? Raczej nie. Ale nawet jeśli, to zrobiłbym to ostatniego dnia.
Wcześniej należałoby jakoś wykorzystać 30 dni życia. Od czego by tu zacząć?
Najlepiej od kobiet.
30 dni to zbyt krótko, by szukać ideału. Zresztą po cholerę? Zatem z moich 15 wymagań, jakie musi spełniać idealna kobieta, zostawiłbym tylko bez zmian: brak jakichkolwiek tatuaży i kolczyków w innych miejscach niż uszy i brak w życiorysie jakiegokolwiek pobytu na Woodstock. Lub po prostu brak glanów w szafie.
Granicę dopuszczalnego BMI zwiększyłbym do 22.
Granicę wieku…nie wierzę, że to piszę… do 35 lat.
Zaostrzyłbym preferencje seksualne. Niczego umieć nie musi, ale od razu ma wszystkiego chcieć. Mocno i boleśnie.
Mogłaby być ruda.
Teraz kasa.
Zapożyczyłbym się we wszystkich możliwych bankach, ukradł kasę z rodzinnych skarbonek, sprzedał moje byłe do burdeli, a na blogu wstawiłbym wyskakujące na pół ekranu reklamy.
Kilkadziesiąt tysięcy raczej by wystarczyło na wydatki.
Załatwienie wszystkich spraw.
Wszystkim moim byłym powiedziałbym prawdę: notorycznie was zdradzałem, nigdy nie kochałem, zawsze udawałem orgazmy i tak naprawdę wcale nie byłyście takie dobre w łóżku, jak swego czasu wam wmawiałem.
Tak, ten jeden raz w życiu zdobyłbym się na szczerość.
Poza tym nie mam żadnych niezałatwionych spraw.
Blogi.
Prawa autorskie miałaby najbliższa rodzina, co by z tym zrobili, to mnie to już mało interesuje. Kurde, ze mną to by było tak, jak z tym kolesiem od „Millenium” – Stiegiem Larssonem. Napisał facet trzy wielkie tomy, umarł na rok przed ich wydaniem, a teraz jest to najlepiej sprzedająca się trylogia na świecie. Za tydzień ją zrecenzuję na kominek.tv.
Miejsce zgonu.
I tu mam problem, bo najchętniej za pożyczoną kasę wyleciałbym w okolice Polinezji Francuskiej, tylko co ja miałbym tam robić poza czekaniem na śmierć? Z drugiej strony – umierać w warunkach polsiej zimy? Dziękuję, postoję.
Potem doszłyby jeszcze problemy ze sprowadzeniem zwłok, bo
gdzieś mnie trzeba pochować.
Skremować, przerobić na trofeum, postawić na kominku, czy tradycyjnie pochować?
Przede wszystkim, w testamecie kazałbym jakoś zakonserwować mój mózg, aby za 1000 lat można było odtworzyć mnie. To pewnie by się nie udało, więc zaprzeczając modzie na palenie, zdecydowałbym się na tradycyny pogrzeb. Do trumny i w ziemię. A co!
Stypę urządziłyby Iwonki na blogu. Na pewno byłoby fajnie. Powspominałoby się stare dzieje, na pewno przyszłoby kilka czytelniczek sprzed lat, których nie bzyknąłem, pojawiłyby się nowe, których nie bzyknę, część uroniłaby łzę, inni wznosiliby toasty.
ŻYJ.
Organizowanie własnej śmierci jako tako mi się udało, ale jak żyłbym z dnia na dzień dopóki nie wyleciałbym na tropikalną wyspę?
Właściwie chyba bez zmian. Trochę bym pisał, trochę rozmyślał, sporo bzykał, dużo jadł. Takie miesięczne wakacje, ale bez szaleństw w rodzaju: skok na bungee, lot dookoła świata, dwie laski w łóżku, seks z pasztetem.
Nie, nie. To nie dla mnie.
NIE KOCHAJ
Nikomu nie powiedziałbym „kocham cię”.
Przypuszczalnie wielu z was zrobiłoby to przed śmiercią. To przecież takie oczywiste odejść z tego świata, ale przed zgonem wyznać miłość czy to rodzinie czy przyjaciołom czy partnerowi. Na filmach zawsze tak jest. „Och, John, powiedz mojej żonie, że ją kocham”, „Och, Antonio, zawsze cię kochałam i nigdy nie przestanę, a pewnego dnia znowu będziemy razem. Ty i ja”.
Jakże romantycznie byłoby umrzeć w ramionach ukochanego partnera i ostatnim tchem zapewnić go o swym nieśmiertelnym uczuciu.
Jakże romantycznie i jakże egoistycznie i trzeba być głupcem albo sukinsynem, aby coś takiego zrobić, bo co nam przyjdzie z tych wypowiedzianych słów? Nam one życia nie przywrócą. Ale innym mogą zatruć, bo każda miłość rodzi zobowiązania, tak samo jak każde jej wyznanie. Czy tego chcemy czy nie. Gdy nas już nie będzie, wszyscy, którzy wiedzieli, że ich kochamy, pozostaną samotni. Im bardziej ich kochaliśmy, tym bardziej nieszczęśliwi będą bez nas. Wyznać komuś miłość przed śmiercią to jak chcieć, by ta osoba cierpiała.
Nigdy nie powinno się wyznawać uczuć, których nie będziemy mogli realizować.